Choroba.
Ciekawostki 390
Często wśród pilotów zastanawiamy się dlaczego sporty lotnicze nie są tak popularne jak inne dyscypliny. Przecież to piękne sporty generujące niezwykłe emocje. Dziś przedstawiamy tekst, który stara się odpowiedzieć na to pytanie. Autorem jest Zbigniew Kędziorę, bardzo doświadczony pilot motolotniowy i samolotowy, organizator między innymi widowiskowej konkurencji sportowej dla mikrolotów - przelotu przez bramkę. Tekst powstał... 20 lat temu - ale niestety - absolutnie się nie zdezaktualizował.Choroba
Były czasy, gdy sporty lotnicze gromadziły nie mniejsze tłumy widzów niż mecze współczesnej piłki nożnej. Kiedy przylatywali Żwirko i Wigura, to w chwilę po lądowaniu tłum niósł ich na rękach i było tak na każdym lotnisku gdzie się pojawili. Sam jeszcze pamiętam, jak na początku lat sześćdziesiątych parę tysięcy ludzi szło na aeroklubowe lotnisko zobaczyć zawody samolotowe, a tam... trzeba było kupić bilet. Kupowali!
Było, minęło. Większość lotniczych imprez sportowych odbywa się w kameralnej atmosferze, czyli... dla zawodników, którzy przeważnie znają się od lat, nawet na zawodach międzynarodowych. Pewnie jest tam miło i sympatycznie, bo czyż nie jest fajnie spotkać się ze znajomymi? A widzowie, sympatycy sportów lotniczych owszem przychodzą, lecz przeważnie wśród widzów dominują przypadkowi spacerowicze. Tłumów na lotniskach już nie ma, a media jakoś specjalnie się lotnictwem nie interesują, chyba że zdarza się wypadek. Wtedy jest „njus”. Pamiętam zaledwie kilka lat temu z Australii wracali nasi samolotowi piloci nawigacyjni z kompletem trofeów, bo zdobyli wszystko, a były to mistrzostwa świata. Niestety tłum na lotnisku ich nie witał, a publiczna TV w wiadomościach poświęciła temu wydarzeniu, było nie było sportowemu, aż z piętnaście sekund, a zaraz potem jakiś działacz piłki kopanej rozprawiał o porażce swojej czwartoligowej, znakomitej drużyny i gadał ten facet kilka dobrych minut. Okręgowa kopana już dawno wygrała ze światowymi czempionami.
Ja osobiście uprawiałem w życiu różne sporty lotnicze. Obecnie jestem pilotem motolotniowym - określmy to tak - o dużym stażu i nalocie. Powiem szczerze: mam już dość słuchania o biedzie w naszym Aeroklubie Polskim. Rozumiem, że nie ma pieniędzy na sprzęt dla masowego i darmowego szkolenia młodzieży. To se ne vrati, koniec, kropka.
Natomiast mamy mistrzów, najlepszych zawodników świata, którzy na te wyżyny wybili się dzięki własnemu uporowi, inwestowaniu w sprzęt, w treningi i starty w kraju, zawsze mając i na koszulkach, i w sercu znak aeroklubowy. No więc mając takich lotników - nie umieć znaleźć pieniędzy na ich wyposażenie w najlepszy sprzęt, godziwe opłacenie trenera kadry (trener motolotniowy robi to społecznie), nie zdobyć środków na pokrycie kosztów wyjazdu naszej ekipy na mistrzostwa Europy, to proszę państwa trzeba umieć...
Nie będę się mądrzył za szybowników czy spadochroniarzy, niech działacze tych dyscyplin robią swoje, pozostanę przy lataniu mikrolotowym. Więc nie wierzę, że sport mikrolotowy jest niemedialny, że latanie na motolotniach jest nieatrakcyjne dla widzów, nie wierzę, że dla czołowych sportowców świata nie można znaleźć sponsorów nawet biorąc poprawkę na beznadziejność gospodarki polskiej.
Spójrzcie na ważne imprezy lotniczo-sportowe w Polsce. Poza zawodnikami, organizatorami i sędziami nie ma na nich psa z kulawą nogą. Być może zagalopowałem się, bo na imprezach lokalnych bywa więcej publiczności, ale to wciąż za mało, aby pchnąć lotnictwo sportowe na nowe tory. Niedawno zakończyły się w Kętrzynie kolejne Mikrolotowe Mistrzostwa Polski. Nie uczestniczyłem w nich w żaden sposób, byłem zwykłym kibicem (tym psem z kulawą nogą), więc patrzyłem z dystansem. Być może poziom sportowy w ocenie zawodników był dobry, być może organizatorzy zrobili wszystko, aby zawody odbyły się sprawnie i zawodnicy czuli się dopieszczeni, ale ja - stary motolotniarz - poczułem się zażenowany zakończeniem zawodów. W zasadzie jest to dzień najważniejszy, uroczysty, czas nagradzania mistrzów i podziękowań dla wszystkich oddanych temu sportowi ludzi w Kętrzynie.
Stałem w niewielkiej gromadce ok. 20 osób, w której większość stanowili znajomi, rodziny uczestników Mistrzostw i sami zawodnicy. I tylu nas widziało wiekopomną chwilę dekoracji i dziękczynienia. Medale wręczali przedstawiciele władz lokalnych Kętrzyna. Z tzw. ramienia Aeroklubu Polskiego przybył na uroczystości jeden z pracowników AP, najzupełniej godzien szacunku, ale... Nie było nawet nikogo z członków Zarządu, bo o prezesie czy sekretarzu generalnym nie marzyłem. Więc kogo tak naprawdę obchodziły te mistrzostwa?
Na pocieszenie dodam, że nie jest to choroba tylko polska. Ma ona swoje przerzuty na Europę i może nawet cały świat. Oto razem z rajdem Kosiora trafiłem w lipcu br. na Węgry, aby podziwiać zakończenie Mistrzostw Mikrolotowych Europy w Nagykanizsa. Wspólnie z kolegami cieszyłem się z dwóch medali naszych zawodników, ale nie bardzo zrozumiałem, co robił tam przed podium ów kudłaty facet w plażowych gaciach, podkoszulku i taternickich butach. Wyglądało, że wręcza medale.
Matko jedyna, gdybym był zawodnikiem, pewnie byłoby mi przykro. Bynajmniej nie idzie o to, aby wręczał te medale człowiek w garniturze i aromatycznie wypachniony. Natomiast na Mistrzostwach Europy pojawiać się powinni przedstawiciele najwyższych władz Aeroklubu Węgierskiego i figę mnie obchodzą tłumaczenia, że w tym czasie odbywały się również mistrzostwa szybowcowe. Ciekaw jestem, czy nasi przedstawiciele w międzynarodowym ruchu awiatorskim powiedzą komuś parę słów na ten temat?
Ale wróćmy do rzeczy – jeśli imprezy mają takie oprawy, a medalami można pochwalić się co najwyżej przed sąsiadami, to lotniczym sportem nie zainteresujemy wielu ludzi, a jak nie będzie ludzi na imprezach, to nam sponsorzy pokażą figę, bo oni nie są od działalności charytatywnej. My sami powinniśmy coś z tym zrobić.
W Polsce wydano już prawie 1000 uprawnień motolotniowych, blisko tyle samo zarejestrowanych jest motolotni w AP, a liczbę niezgłoszonych oceniać można na jeszcze 50%. Polska jest zatem potęgą motolotniową, ale w zawodach rangi mistrzostw Polski uczestniczy zaledwie kilkanaście osób ciągle tych samych od lat. Nasz mistrz Alek Dernbach już po raz 12. wygrał czempionat Polski. Życzę mu, aby został Mistrzem Świata, Ikariady, Europy... To jednak, że po raz 12. kosi wszystkich w Polsce, świadczy wspaniale o Alku, ale źle o organizacji tego naszego sportu. I wcale się nie dziwię, że nie przybywa nowych twarzy na mistrzostwach. Większość pilotów, przy tym świetnych, nie chce latać sportowo.
Po pierwsze - dystans w poziomie latania zawodniczego między czołówką sportową a pozostałymi pilotami (też znakomitymi) staje się przepaścią. Niejeden może by spróbował się z nią zmierzyć, ale ryzyko przegranej z tymi „zawodowcami” jest ogromne, a udział w imprezie kosztuje. Kto będzie ryzykował kilkanaście godzin mało przyjemnego latania, szarpaninę w termice i wietrze, podłamywanie sprzętu przy konkurencji lądowań, koszty, skoro w innych formach latania można się też znakomicie wyżyć? Z tego powodu nie wiem czy już przyszedł na świat w rodzinie jakiegoś krezusa nowy, potencjalny pogromca Alka i pilotów z czołówki krajowej.
Po drugie - obecny rodzaj konkurencji jest mało zrozumiały i mało frapujący dla większości pilotów (przeliczniki, punkty...) – trzeba mieć rzeczywiście jakąś dziwną manię, aby się tym podniecać. Spotkałem się z opinią, że motolotnia to nie samolot i nie szybowiec. Po to ma silnik, żeby latać na silniku, a nie kombinować, jak tu latać bez benzyny (chodzi o konkurencję oszczędnościową w zawodach), jest zwrotniejsza niż przeciętny samolot, poza tym może lądować bezpiecznie niemalże na dowolnej łące, jest jak wszędołaz. Zatem ściganie się tego typu maszyn po powietrznych autostradach nie ma sensu. Należałoby wykorzystać swoiste cechy motolotni przy układaniu zadań nawigacyjnych, a wśród zadań technicznych trzeba „zagrać” na pełne wykorzystanie zalet motolotni.
W tym miejscu spójrzmy na całą rzecz okiem widza. Chcemy, aby on przyszedł na lotnisko. Chce tego (daj nam Boże) nasz sponsor. Otóż moi mili, startująca motolotnia to żadna rewelacja. Niechby raczej pokręciła się nad lotniskiem i pokazała co potrafi. Sędziom i jednocześnie widzom. A ona nie, ona leci w siną dal na trzy godziny. Potem pilot coś ściboli w papierach, oddaje sędziemu jakieś kwity i ledwie żywy znika. A widz chciałby cokolwiek z tego zrozumieć. Wyobraźmy sobie, że chce mu w tym pomóc komentator, który powie zgromadzonym na lotnisku widzom, na czym to wszystko polega i kto wygrywa.
Najpierw opowiadałby o zawodnikach, których nie ma, bo polecieli w trasę. A jakby przylecieli, toby się widz dowiedział, że wylądował Iksiński, przekazał sprawozdanie z lotu, a wyniki będą rano lub wieczorem, ale jutro. Ponieważ widz nie ukochał sportów lotniczych tak silnie jak piłki kopanej, więc odchodzi z lotniska z przekonaniem, że niczego nie przeżył, niczego nie rozumie, że w sumie cale to latanie jest zwykłą kichą.
Komentator może chciałby zatrzymać zawiedzionego widza, opowiadając mu o konkurencji „celność lądowania”: „Proszę państwa. Tam na środku lotniska ludzie starają się trafić w taki prostokąt. Jak trafią, to wygrywają. Proszę się teraz położyć na trawie i trochę pospać, a sędziowie za parę godzin podadzą wyniki i wyłonimy zwycięzcę tej konkurencji o ile nie będą złożone protesty”. Gdyby tak się działo na skoczni narciarskiej w zawodach z udziałem Adama Małysza, to tłum widzów rozszarpałby nieszczęsnego komentatora wraz z organizatorami. No i Małysz ma sponsoring, bo ma widzów.
Trzy lata temu byłem również na Węgrzech, gdzie odbywały się Mistrzostwa Świata. Protestów było tyle, że sędziowie dwa dni i dwie noce je rozstrzygali. Żar lał się z nieba, orkiestra już grała, medale błyszczały na stoliku, a sędziowie wciąż debatowali. Całe szczęście, że widzów nie było (mistrzostwa odbywały się w szczerym polu), bo pewnie by gwizdali.
Pora już powiedzieć głośno, że sport lotniczy jest chory i może umrzeć na „uwiąd koncepcyjny”. Do powstania choroby sami przyczyniliśmy się, więc nie miejmy żalu, że nas nie chcą pokazywać w mediach, że nie mamy widzów, nikt się nie interesuje naszymi wyczynami. Tłum widzów nie zawyje z podziwu dla jakiegoś zawodnika, kiedy o jego wyniku (choćby nawet rewelacyjnym) dowie się dopiero na drugi dzień, kiedy emocje już opadną.
Wiem – są tacy, co to uważają, iż wszystko jest w porządku. Tłumaczą: „bo w Hiszpanii i Francji było podobnie”. Co do Hiszpanów, wiem jedno. Pewnie ze wstydu za tak pięknie spartaczoną Ikariadę nie bardzo się ostatnio pokazują na lotniczych arenach.
Zbigniew Kędziora, 2023-05-09 00:00:00